poniedziałek, 1 kwietnia 2013

~ 7 ~




Beżowe ogrodniczki, pomarańczowy t-shirt, blond włoski, lewy kciuk w buzi… Miał na sobie dokładnie te same ubrania, co wcześniej. Kucał przed chwilą za kilkoma rowerami i dlatego Marianna dopiero teraz go zauważyła. Nie spodziewała się go już nigdy ujrzeć na oczy. Właściwie to całkiem o nim zapomniała. Stała kompletnie sparaliżowana i wpatrywała się w niego, bojąc się poruszyć, w razie gdyby był to tylko jakiś dziwny produkt jej wyobraźni. Nie była pewna, co zrobić. Chłopiec spacerował wolno wokół stojaka na rowery. Prawą rączką dotykał koła i próbował nimi kręcić. Był sam. Nikt z przechodzących ludzi nie zwracał na niego większej uwagi. Maluch zdawał się być zupełnie nieświadomy swojej samotności. Nie rozglądał się za nikim, nie płakał. Najzwyczajniej w świecie bawił się dużymi, brudnymi kołami rowerów, które cierpliwie oczekiwały powrotu swoich właścicieli. Marianna poruszyła się lekko. Wskoczyła na parapet, by upewnić się, że kobieta, z którą wcześniej widziała malca nie stoi gdzieś w pobliżu w swojej kwiecistej spódnicy, zaśmiewając się z czyichś żartów. Tak, jak sądziła nikogo takiego nie było. Ani jej, ani starego handlarza, na którego stoisku bawił się malec dzisiejszego popołudnia.

Marianna poczuła przypływ mdłości ale zmusiła się do zignorowania ich. Postanowiła zejść na dół do chłopca i spróbować nawiązać z nim rozmowę. Coś było nie tak. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Pytania natychmiast wypełniły jej głowę. - „Dlaczego ten maluch jest znowu sam? Co on tutaj robi? Czy powinnam zawiadomić policję?” - Zeszła z okna i śpiesznie pobiegła do sypialni, by się przebrać. Zdecydowała, że nie było czasu na zmianę spodni, więc została w piżamie, na którą nałożyła bluzę z długim rękawem. Obawiała się, że chłopiec odejdzie w nieznanym kierunku i będzie narażony na większe niebezpieczeństwo. Lidia nadal była nieobecna. Marianna pomyślała, że przyjaciółka w potrzebie samotności zapewne ukryła się gdzieś z mapą i listem, ale nie miała teraz czasu na szukanie jej. Zapomniała już prawie o wcześniejszej kłótni i obiecała sobie, że jutro rano porozmawia z nią o tej całej sprawie z mapą. Być może, że uda im się pójść na jakiś kompromis? Wprawdzie Marianna nastawiona była dość sceptycznie do tej zabawy w poszukiwaczy skradzionych dzieł sztuki, ale jeśli Lidii tak bardzo zależało na pójściu tropem mapy, to była gotowa ją wesprzeć i zaspokoić jej ciekawość. „Jeden dzień spędzony na poszukiwaniu zaginionych skarbów to żadna strata.” – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, wiedząc, że Lidia na pewno doceni jej gest. Była gotowa do wyjścia. Znowu poczuła mdłości, ale zignorowała je. Zdawała sobie sprawę, że nasilały się, zupełnie tak samo, jak kilka godzin wcześniej. Postanowiła, że najpierw postara się porozumieć z malcem, a następnie spróbuje dotrzeć do najbliższego komisariatu policji. Wzięła torebkę i wyszła z pokoju.

W korytarzu unosił się zapach spalenizny. Nie była pewna, czy były to resztki ich spalonej kolacji czy ktoś z hotelowych gości właśnie coś przypalał. Przy windzie stała młoda dziewczyna w ogromnym czarnym kapeluszu. Na jej, pomalowanych czerwoną szminką, ustach zagościł uśmiech na widok Marianny. Kołysała lekko biodrami i nuciła pod nosem jakąś melodię. W powietrzu unosił się zapach mocnych perfum oraz o wiele mocniejszy zapach alkoholu. Marianna skierowała się w kierunku schodów. Nie chciała tracić czasu na czekanie na windę. Przez głowę przeszła jej myśl, że wcześniej Lidia nuciła tę samą melodię, co teraz ta dziewczyna. Nie potrafiła sobie przypomnieć, co to była za piosenka ani jej wykonawcy, ale wiedziała, że na pewno gdzieś ją już wcześniej słyszała. Zeszła szybko po schodach, minęła recepcję i znalazła się przy ogromnych drzwiach. Zaskrzypiały one groźnie, jakby ktoś rozbudził je ze snu.

Wieczór był bardzo ciepły. Marianna poczuła aksamitny dotyk wiatru na twarzy. Chciała od razu pobiec w kierunku stojaka na rowery, ale mdłości nasiliły się i zaczęło kręcić jej się w głowie. Oparła się o drzwi hotelowe i zamknęła oczy. Oddychała bardzo szybko i nie potrafiła nad tym zapanować. Upuściła torebkę i wydała głośny jęk. Czuła się coraz słabsza, nogi drżały jej lekko, więc osunęła się na ziemię. Oparła się plecami o drzwi a głowę przytuliła do prawej framugi. Chłodna powierzchnia ocuciła ją lekko i w pewien sposób dodała energii. Otworzyła oczy i rozglądnęła się za torebką. Próbowała po nią sięgnąć, kiedy nagła potrzeba wymiotowania wzięła górę. Marianna poddała się jej. Miała nadzieję, że przyniesie jej to ulgę. Udało jej się nie zwymiotować na siebie, ale obok drzwi, gdzie znajdowało się coś w rodzaju improwizowanej popielniczki. Chciała odsunąć się od tego miejsca, gdyż odór wymiocin i papierosów był nie do zniesienia, ale nie potrafiła znaleźć siły, by to zrobić. Jej prawe ramię było obolałe i uświadomiła sobie, że potrzebuje pomocy. Jeszcze raz wyciągnęła rękę po swoją torebkę i tym razem udało jej się złapać za pasek. Przysunęła ją do siebie i otworzyła boczną kieszonkę, w której trzymała swój telefon komórkowy. Wiedziała, że musi zadzwonić do Lidii i poprosić ją, by wróciła. Była zdruzgotana tym, że mdłości i ból w ramieniu powróciły, że nie udało jej się pomóc małemu, samotnemu chłopcu i że leżała teraz obok swoich wymiocin zdana na łaskę innych. Cieszyła się jednak, że zaraz zobaczy Lidię, która jej pomoże i wesprze na duchu. Nie płakała, ale oczy zaczynały się robić wilgotne. W ogóle nie widziała ekranu telefonu. Nie miała nawet siły na to, by poszukać w torebce papierowych chusteczek. Otarła rękawem oczy i zaczęła szukać numeru telefonu do Lidii. Zegar na katedrze wybijał godzinę siódmą. Miała nadzieje, że Lidia nie poszła daleko. Jej przyjaciółka znała Padwę wyśmienicie, gdyż przyjeżdżała tu od lat. Na pewno miała swoje ulubione miejsca i do jednego z nich właśnie uciekła. Telefon wydawał wesołe dźwięki za każdym razem, kiedy Marianna przycisnęła jego klawisze.

- Lidka jest pod L… Lekarz, Leszek, Lucyna… Lucyna!? - mamrotała do siebie. - Nie rozumiem... Gdzie jest numer Lidki? Acha, może jest pod nazwiskiem? - Marianna sprawdziła pod literą N - Napiórkowska.

- Też nie!? – wykrzyknęła do siebie i osłupiała wpatrywała się w ekran telefonu. Pisały do siebie często smsy, choć ich kontakt opierał się głównie na telefonach i e-mailach. Nie pamiętała jej numeru, ale była pewna, że za każdym razem jej telefon wyświetlał „Lidia”. Czuła się nadal bardzo słaba, jakby lada chwila miała stracić przytomność. Jednego była pewna - ten numer widniał w jej książce telefonicznej jeszcze wczoraj.

Lista osób nie była długa, więc Marianna bardzo szybko sprawdziła każdy numer indywidualnie. Bez rezultatu. Nie miała również żadnego z smsów, które wymieniły jeszcze przed wylotem do Wenecji. Numer Lidii zniknął z jej telefonu bez śladu.

- Jak to się mogło stać?! Telefon był cały czas w torebce! Nikt poza mną nie miał do niego dostępu. – Oczy wypełniły jej się łzami, a z gardła wydobył niekontrolowany szloch. Bezsilność dopadła ją, jak wygłodniały drapieżnik rzuca się na swoją przerażoną ofiarę. Wbiła w nią ostre zęby i nie dała szansy na obronę. Marianna zamknęła oczy i poddała się. Nie potrafiła się poruszyć, nie miała w sobie siły. Pozwoliła łzom schłodzić jej rozgrzane policzki. Płakała głośno, jak mała dziewczynka. Czuła się bezbronna i samotna. Już kilka razy tego dnia zmuszona była powstrzymać napływające do oczu łzy. Nie chciała martwić Lidii oraz nie lubiła znajdować się w centrum uwagi. Miała wprawę w ukrywaniu swoich uczuć, bowiem często musiała to robić w obecności Huberta. Nawet teraz miała przed oczami jego twarz. Tak często malowała się na niej dezaprobata i rozczarowanie. Kiedyś, dawno temu, widziała w jego oczach miłość i czułość. Przez jej ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Posadzka, na której siedziała, była lodowata. Poczuła, jak coś szorstkiego i wilgotnego dotyka jej prawej dłoni spoczywającej na bruku. Marianna z przerażeniem otworzyła spuchnięte od płaczu oczy. W pierwszej chwili nie była pewna, na co patrzy i minęło kilka sekund zanim czarna plama zaczęła przybierać rozpoznawalne kształty. Marianna uświadomiła sobie, iż plama ta jest właścicielem długiego różowego języka oraz niezwykle ruchomego kudłatego ogona. Pies zaczął energicznie lizać jej dłoń i następnie ciągnąć ją za rękaw. Nie przestawał ani na chwilę machać ogonem. Na twarzy Marianny najpierw pojawiło się zniecierpliwienie, a następnie zrezygnowanie. Nie miała siły ani na to, by odsunąć się od tej kudłatej bestii, ani by ją przegonić. Pies miał na szyi srebrną obrożę i nie wyglądał na bezdomne zwierzę. Był zadbany i czysty. Jego czarna sierść błyszczała, jak aksamit. Marianna nagle poczuła przypływ adrenaliny. Wyraz jej twarzy zmienił się z szybkością błyskawicy. Obojętność ustąpiła miejsca szokowi. Srebrna odblaskowa obroża połyskiwała w ten lipcowy wieczór, jak gigantyczny robaczek świętojański. Pies zaskomlał przyjaźnie próbując zwrócić na siebie uwagę. Marianna drżącymi rękami uchwyciła obrożę. Resztkami sił odpięła ją z psiej szyi, odszukała palcami metalowy breloczek i odkręciła maleńką pokrywkę, pod którą znajdował się, zwinięty w rulonik, kawałek papieru. Załzawione oczy nie były w stanie odczytać drobnego druku. Wiedziała jednak doskonale, jaką informację zawierał ten kawałek papieru, bowiem to ona go tam umieściła.

3 komentarze: